Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się, zainteresowanie rośnie w miarę posuwania się gry naprzód.
Antek w białym fartuchu krąży koło stolików, podaje pisma, zapala papierosy, odbiera kapelusze i laski.
Zna on tu każdego gościa, wielu z imienia i nazwiska. Dziwnem mu się nawet wydaje, gdy wejdzie wypadkiem ktoś obcy. Obcy napewno najgorzej jest obsłużony, czekać musi długo na podanie kawy, a już nigdy nie doprosi się świeżego pisma.
Zna Autek i markierów. Ciekawi ludzie ci markierzy. Ludzie, żyjący z bilardu, nie umiejący nic ponad piramidki i karambole. Ale do jakiej to wprawy dochodzą! Kula bilardowa słucha ich się na skinienie, zatacza koła i półkola, obija się po kilka razy o bandę i staje tam, gdzie on chce, by się zatrzymała. Czarodzieje! A jak śmiesznie wygląda, gdy markier gra z „frajerem“, gdy rzuca się, udaje zagniewanego, celuje z uwagą i nie trafia, gdy wreszcie przegrywa, płaci stawkę, by „frajera“ w grubszą grę wciągnąć i wyssać z niego kilka rubli.
Markierzy wieczory całe spędzają w cukierni, w nocy hulają, w dzień śpią. Bladzi, drobni, z wiecznie nerwowo poruszającemi się rękami, z papierosami w ustach, z biegającemi oczami, śledzą każdego przybysza, otaczają, wciągają w grę i ogrywają.
Antek znów bada nowy odłam życia.
Duszno mu tu, ciasno, ale nie nudno. Każdy gość — to nowy typ, nowy przedmiot obserwacji. Życie Powiśla już zna, życie śródmieścia poznaje.