Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
IX.
Z dnia na dzień.

Mdłe liście pokryły drzewa miejskie. Rozpalona kula słońca prażyła asfalt i bruk uliczny. W powietrzu unosił się pył.
Egzaminy w szkołach się skończyły, i matki powyjeżdżały z dziećmi na wieś, do miejscowości kuracyjnych w kraju i zagranicą. Dzieci lśniących salonów i dusznych izb szkolnych miały przez dwa miesiące wakacyjne oddychać świeżem wiejskiem, górskiem lub morskiem powietrzem.
Miasto wyludniło się.
Tylko ojcowie, mężowie, przykuci do miasta, pozostawali, i w miarę możności, stosownie do upodobań i środków, uprzyjemniali sobie przykre wieczorny po dniach, przepracowanych w zaduchu i upale.
Cukiernia na zbiegu dwóch ulic, w śródmieściu, uczęszczana była liczniej, niż inne, gdyż przyciągały do niej konsumentów obszerna werenda i... bilard.
W sali bilardowej, mimo otwarte okna, upał i gryzący zapach tytoniu panują wszechwładnie. Ale jest tu wesoło i swobodnie. Można zdjąć marynarkę i kamizelkę, i przy czarnej kawie czytać pisma, grać w szachy, lub warcaby, opowiadać dowcipy, przyglądać się bilardzistom, urządzać nawet małego totalizatorka. Stawka niewielka: za dwadzieścia kopiejek ma się „wrażenia“ na cały przeciąg gry. Szanse grającyh zmienia-