Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rozmowy, szepty i śmiechy płynęły do przedpokoju, gdzie wciśnięty między drzwi i framugę okna, ukryty nawpół za portjerą, stał Antek.
Panna młoda w białej sukni, z długim tiulowym welonem, siedziała zadumana obok pana z białą wstążeczką przy klapie fraka. Nad czołem jej w półkoronę układały się białe, drobne kwiaty z płatkami błyszczącymi i mięsistymi.
Między gośćmi snuli się lokaje spokojnie, zwinnie, nie zbliżając się zbytnio do nikogo, nie narzucając się z usługami; podawali chłodniki, spełniali zlecenia, odbierali szklanki i podstawki. Twarze lokajów były miłe, ujmujące i nieme. Słuchali i spełniali życzenia, jakby nie widząc nic, nie słysząc, nie czując, nie myśląc, jak maszyny tak udoskonalone, że dość tym maszynom powiedzieć coś, dać znak, skinąć, spojrzeć lub poruszyć powieką, by maszyny wykonywały tę lub inną czynność.
Bronek też był na sali; Antkowi wydawał się on zupełnie innym człowiekiem, nawet nie człowiekiem, a jakimś sprzętem z bardzo zawikłaną maszynerją.
We drzwiach stał inny lokaj. Bronek, przebiegając, rzucił mu półgłosem uwagę:
— Spójrz no, ta, naprzeciwko, w różowej. Co?
Antek nie rozumiał, co chciał przez to Bronek powiedzieć, przekonał się jednak, że on patrzy i myśli.
Zagrała muzyka. Panowie poczęli przechodzić tłumnie do salonu z palarni, panie wyszły z buduaru. Jedna z pań prowadziła za rękę kilkoletnią dziewczynkę w białej sukience, z białą wstążeczką we włosach, w białych bucikach. Za niemi szedł chłopiec w czar-