Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wyczyścił sobie lakierki, spodnie i frak, usiadł przed lustrem rozbitem, porozkładał szczotki, grzebienie, butelki z olejkami i maście, począł się czesać, smarować i czernić.
„Dziecko ulicy“, dwudziesto-czteroletni Bronek, charakteryzował się na wykwintnego lokaja pierwszorzędnej restauracji...
Józiek znikł, i nie pomogły Antkowe poszukiwania.
— Pewnie bandę zbiera — mruczał niezadowolony Bronek. — Teraz już napewno wyjdzie na złodzieja. Ale co ja winien, że taki bestja zawzięty?
Gdyby kto uważnie wsłuchał się w monologi Bronka, dosłyszałby może nutę, która dźwięczała, jakby żal, jakby wyrzut sumienia.
Może dla zagłuszenia tego głosu, który mu gadał, że sierotę skrzywdził, Bronek zajął się Antkiem. W ciągu pierwszych dni kilku nauczył go czytać wyrazów: „Kurjer, Warszawski, Poranny, Gazeta, Polski, piątek, sobota i t. d.“ Nauka odbywała się w ten sposób:
— Patrz, Antek, tu jest napisane: „Kurjer.“ Pierwsza litera jest ka, druga u, trzecia er, czwarta jot, piąta e, a ostatnia, patrz, taka sama, jak trzecia. No, patrz, widzisz? A razem to jest ku—rjer.
Albo metoda Bronka nie była najgorsza, albo Antek był bardzo zdolny, dość, że liczba wyrazów, którą chłopak umiał odcyfrować, stawała się coraz większa.
Chodził Antek po ulicy i szukał na szyldach sklepów, znanych mu liter. Często odgadywał znaczenie