Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy ja się urżnął, szczeniaku, czy nie, to moja rzecz, a że ty będziesz wisiał na szubienicy, to będziesz.
— Ja tam nie mam brata złodzieja na „osiedleniu“, jak pan — rzekł Józiek — to i sam na szubienicy nie będę.
— Słuchaj no, stulisz gębę, ty znajdo jeden?
— Wolę ja być znajdą, jak ze złodziejskiej rodziny. Mój dziadek był uczciwy człowiek — zawołał Józiek z rumieńcem oburzenia na twarzy.
— Taki, jak i ty, hycel był twój dziadek.
Józiek Bzik zerwał się z łóżka, pochwycił butelkę z palącą się świecą i rzucił nią w Bronka, ale chybił. W ciemności błyszczały, jak dwa węgle, rozżarzone, oczy chłopca. Rzucił się na leżącego, ale ten pochwycił go za głowę oburącz i tłukł nią o żelazny kant łóżka.
— A masz, złodziejski synu, a masz hyclu, a masz. A nie rzucaj się na starszego, a nie rzucaj się, a nie...
Rwał za włosy omdlałego chłopca. Dopiero Antek zwolnił Bzika z rąk rozwścieczonego pijaka, zwilżył mu zakrwawioną twarz wodą. Józiek westchnął. Po półgodzinnem cuceniu przyszedł do siebie.
Kelner i kucharz już spali.
Józiek ubrał się powoli, pogroził w stronę Bronka, nasunął czapkę na oczy, wziął harmonję i wyszedł bez słowa pożegnania.
Nazajutrz Bronek przypomniał sobie nocną bijatykę, zafrasował się, splunął i mruknął:
— Trzeba się go będzie pilnować teraz.