Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bo wogóle, mówię wam, trzeba zawsze myśleć o starości. Bo, widzicie, wy teraz mali jesteście, więc wam się wasze sztuczki udają. Idźcie, naprzykład, na Nowy Świat, uklęknijcie przed kościołem i udawajcie, że płaczecie, to wam się zaraz nazbiera cała kupa „litościwej hołoty“ i będzie wam czterdziestaki pakowała; a jak który zacznie gadać z tobą, a natrajlujesz mu, że jesteś sierota, a to, a owo, to możesz ich nabrać na kilka fajgli. Ale, mówię wam, jak dorośniecie, to koniec, „klapa“ z tem wszystkiem.
— A tak — odzywa się z drugiego łóżka Andrzej — kucharz.
— Widzicie. Więc potem, no, to jeszcze możecie tam listy pisać, a to, a owo, ale to już wogóle zupełnie co innego. Potem to znowu zaczniecie kraść, pójdziecie do ula, bo widzicie, ja znam już takich. Mój rodzony brat jest na „osiedleniu“. Ożenił się tam, czy choroba go wie, i z głodu teraz zdycha. Więc, widzicie, trzeba, widzicie, coś wogóle wymyślić.
— A tak — potwierdza sennym głosem kucharz.
— Bo, mój brat, widzicie, to tak samo. A ja się przecież wykierowałem. Żebyście widzieli, jak to panowie ze mną piją i całują się.
— Jak się popiją to się całują — dodaje kucharz.
— Co ty tam, garnkotłuku, wiesz? Rozumie się, że jak się popiją. A z tobą, parzygnacie, to może się całują? Niby to pan, jak się upije, to nie jest pan, albo co. Pan, to pan i już...
Andrzej odpowiedział mu po swojemu, przewrócił się na drugi bok i zachrapał.