Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nym w rękę. Spoważniał, uważał się za równego starszym.
— Cóż słychać u was nowego?
— A no nic, jakoś się żyje. Tylko Wojciechowa słabuje. Wlazł jej ból w piersi. Właściwie nie piersi ją bolą, ale tak z wierzchu, w piersiach, i w boku. Doktór dał jej trzy proszki. Jeden wyżyła, ale był okropnie gorzki, więc nie chciała już brać drugiego. Jeden proszek podsypała małemu w nocy, bo go pchły żarły. A przecież pchła jest mała, więc albo zdechnie od takiej goryczy, albo ucieknie sobie precz. A trzeci proszek jest jeszcze, leży w komodzie.
— Jak się Wojciech kiedy upije, to mu dam w wódce, może się odzwyczai od kieliszka, bo na tę wódkę strasznie dużo pieniędzy wychodzi. A przecież Wojciech nie ma, wie Bóg, jakiej trza by pensji, żeby mógł dużo wydawać. Z ośmiu rubli na miesiąc zawsze rubel albo i więcej, idzie na karę to za to, to za owo, więc siedm rubli zostaje. I tak ledwie się koniec z końcem wiąże. Dobre i to, że jeden chłopak jest w terminie u krawca, dziewczyna chodzi do szycia: ma rubla na miesiąc. Bartka i Fonka nigdy prawie i tak w domu niema, jedno jest w ochronie. Jakoś się żyje.
Antek włożył palto, zwinął w węzełek ubranie, bieliznę i książki i wraca do domu. A kuferek niech zostanie u Wojciecha: może mu się na co przyda...
Józiek Bzik czekał już na Antka. Powiodło mu się dobrze. Spotkał się z Wiktą, weszli do bramy, zdjął buty, dał je Wikcie do trzymania, a sam stanął boso pod murem, na Marszałkowskiej. Zaraz zbliżyła się do