Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Oj! oj! boję się Wicka tyle, co ciebie
— Zobaczymy.
— A no.
— Pies szczeka, wiatr wieje.
Antek przyskoczył do przeciwnika z zaciśniętemi pięściami.
— Słuchaj, powiedz no jeszcze co.
— A powiem.
Rozległ się odgłos uderzenia.
Do walczących zbliżyła się Mańka.
— Antoś, przestań już — prosiła.
— Wynoś się, o! — rzekł zirytowany Antek.
— Patrzcie, jak się o niego boi. Narzeczona! — szydził pokonany zapaśnik.
Antek puścił się za nim w pogoń, lecz chłopiec uciekł.
Środkiem Alej płynęły powozy, dorożki; trotuarami sunęły tłumy. Piękne stroje tworzyły barwny dywan, utkany z kosztownych tkanin.
— Proszę jaśnie pana, niech pan kupi bukiecik. W domu matka chora, ojciec, sześcioro dzieci małych.
Pan w palcie z podniesionym kołnierzem, w ciemnych binoklach, usiadł na ławce, patrzał on na cały przebieg walki spokojnie i ciekawie.
Antoś zauważył go i zbliżył się z uśmiechem.
— Niech pan, proszę łaski pana, kupi bukiet.
— Ile kosztuje?
— Co łaska, proszę pana.
— A co ja będę robił z kwiatami?