Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Antek słyszy dwa głosy jakieś, zły jest na ojca, na kulasa, na tego tam hrabiego, na Mańkę, na panią, co te obrazy pokazywała na płótnie.
Franek umarł. Od Franka odnajmuje „kąt“ Józiek Bzik. Z Bzikiem dawno się już nie widział. Trzeba pójść. Chyba u Bzika przenocuje, albo w „hotelu“.
Trzy „hotele“ cieszyły się wówczas sławą i wzięciem. Jeden „Europejski“ w kanale, który wychodził do parku praskiego, drugi „W rurach“ w alei Agrikola, w prawdziwych rurach kanalizacyjnych; trzeci „karpacki“ w piwnicach, znajdujących się poza szpitalem Ujazdowskiem. Pozatem były sławne piece cegielni, ale te dobre były tylko w zimie, podczas silnych mrozów.
Do ojca nie pójdzie, chciał u „Suchego Felka“ nocować, ale kiedy on wymyśla na jego ojca...
Antek skierował się w stronę mieszkania zmarłego Franka.
Od ulicy ciągnie się biały parkan, za parkanem olbrzymie podwórze, po prawej stronie zabudowania drewniane, po lewej stajnie dorożkarskie, a w głębi na końcu podwórza oficyna dwupiętrowa.
Antek zmierzał w stronę oficyny.
Na podwórzu bawiły się dzieci w konie, w guziki, w cyrk, w klipę i w złodziei.
Antek wszedł do sieni, spuścił się do suteryny i drzwi pchnął przed siebie.
Na środku ciemnej izby oparte o dwa krzesła leżały drzwi, przykryte białem prześcieradłem, na prze-