Strona:Janusz Korczak - Bankructwo małego Dżeka.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i wszystkiem. Żelazo nie żelazo, śruba nie śruba, blacha, kłoda drzewa — do wszystkiego u was scyzoryk. Jabłko przekroi, nie wytrze — a potem ma pretensję, że zardzewiał. Piórnik mu się zaciął, bo napchał za dużo, zaraz scyzoryk. Dawaj, to ci pokażę. Ooo, tu są delikatne zawiaski: jeżeli coś podważasz, albo korek z butelki wyjmujesz, to zaraz obluzujesz, przekrzywi się i nie chce się zamykać. Och, gapy, gapy.
Widzi Dżek, że dobrze. Byle tylko ktoś nie przeszkodził.
— Mister Taft — z miejsca zaczyna Dżek, nie chcąc tracić czasu. — Przychodzę do pana poradzić się w ważnej sprawie. Mam 96 centów i chcę za to kupić książki, obrazki, ordery kotyljonowe, cztery pióra, trzy gumy i dziesięć stalek.
Teraz Dżek jest pewien, że Taft wysłucha go uważnie, jeżeli nawet nie dziś, to innym razem. Bo nieczęsto się zdarza, że chłopak sam przychodzi po takie zakupy. I ani do głowy nie przyszło Dżekowi, że Taft może go podejrzewać.
— A skąd tyś wziął tyle pieniędzy? — ździwił się mister Taft.
— Od dziadka, — trochę niepewnie powiedział Dżek, bo jakoś nieprzyjemne było mu to wspomnienie.
— Hm, a gdzie jest twój dziadek?
— Daleko.
— Powiadasz, daleko. No, i jakże ci dał?
— Przysłał pocztą.
— Bardzo pięknie. No, a ojciec wie o tem?
— Wie.