Strona:Janusz Korczak - Bankructwo małego Dżeka.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ka i znów się pokazuje w pudełku. Przecinasz nożem sznurek, i znów jest cały. Papier znika z czarodziejskiego portfelu.
Albo łabędzie i ryby przyczepiają się do wędki, jak żywe.
No, i czego tam niema?
Odrazu 20 chłopców zamawia te pudła, a 15 dziewczynek największą lalkę.
Bo wiedzą, że będzie strasznie tanio.
Co robić, jak sprawiedliwie podzielić? Już nie Dżek, ale mister Taft nie wie.
— Muszę ci wytłumaczyć, co znaczy kalkulacja. Jeżeli coś kupuję, wiem, ile zapłaciłem, wiem, ile mnie kosztuje. Potem muszę wiedzieć, ile płacę za sklep, gaz, podatek, ile mi się zniszczy na wystawie. Bo kto kupuje, ten chce mieć wszystko najlepsze. Nikt nie kupi podartego obrazka albo zgniecionej pocztówki; ale jak przegląda w sklepie, nieostrożnie kładzie i gniecie, a ja tracę. Więc to są moje straty i wydatki administracyjne. A przecież muszę zarobić jeszcze. Za pracę sprzedawania muszę mieć zapłatę.
— Ale ja nie mam sklepu, — mówi Dżek.
— To też twoje wydatki administracyjne są małe. Ale są.
— Jakie? — zapytał się Dżek.
— A skąd masz kajety, w których prowadzisz rachunki? Gdzie trzymasz rachunki? Gdzie trzymasz pieniądze? Potrzebna ci przecież teczka do papierów i skarbonka do pieniędzy. Kto płaci za podzelowanie butów, jak musisz chodzić tak dużo?