Strona:Jan Siwiński - Katorżnik.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

biada jednak tym, którzy w tej walce zostali obaleni o ziemię! bo po nich wszyscy będą tratować. — Takie stosunki tam panują i tak mało tam potrzeba do szczęścia!
Najgorszą plagą jest to, że w owych etapach wogóle niema wychodków tuż obok, a choćby nawet i na kurytarzach — lecz „kibel“ wstawiają do sali przepełnionej i drzwi od kurytarza zamykają. Jakie powietrze panuje w sali, która mieści w sobie sto osób cuchnących, brudnych, dziegciem przesiąkniętych — to przechodzi najbujniejszą imaginacyę! Powietrze przesycone gazami amoniakalnemi jest tak ciężkie, że lampa wprost gaśnie! Że jednak pomimo takich higienicznych warunków płuca nam od tego wszystkiego nie sparszywiały i że dotąd człowiek żyje — to zapewne ma do zawdzięczenia Opatrzności w pierwszym rzędzie, a powtóre młodzieńczemu wiekowi.
Choćbym mógł wiele, wiele jeszcze mówić i pisać o tych okropnościach, o tych ofiarach i szkieletach wynędzniałych, wycieńczonych głodem i pochodem, o tych szpitalach etapnych, które są ciągle przepełnione tymi nieszczęśnikami, którzy w nich szukają pomocy lekarskiej lub odpoczynku, a znajdują takie same a czasem nawet i gorsze warunki, bo najpierw, że nie wiele może wzbudzić współczucia taki katorżnik-kajdaniarz, a powtóre, że lekarze zjawiają się w owych szpitalach raz, a najwięcej dwa razy na tydzień, co znów stąd pochodzi, że lekarz taki dojeżdża z miasteczka o mil kilka lub kilkanaście odległego, a powtóre, że taki lekarz ma kilka etapów czyli szpitali etapnych w swem rewirze i dlatego nie jest nawet w stanie zająć się chorym. Cała tedy opieka lekarska ogranicza się na prostym felczerze, częstokroć osiedleńcu i podobnego pokroju, jak i cała partya.