Strona:Jan Siwiński - Katorżnik.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

polowania przywożą do 300 sarn, z 50 lisów, wilków kilkanaście, a nieraz się trafi i niedźwiedź.


Tylem skorzystał wydostawszy się po latach kilku z tiurmy na życie więcej swobodne, lecz czas mi już powrócić do swego namiotu i przystąpić do opisu teraźniejszych robót. Roboty nasze przy budowie nowej szosy były przymusowe i ograniczone, to znaczy, że to, co kto miał wyznaczone, musiał wyrobić. A więc: każdy miał odmierzonych cztery sążni bieżącej długości, bez względu na to, czy kto trafił na kamienie, czy na drzewa! Powierzchnia o długości tych czterech sążni miała mieć jeden sążeń szerokości górą, rów miał być na dnie na łokieć szeroki, a 30 cali głęboki. Ziemia zaś z rowu miała być zniwelowana według wysokości palików przez inżyniera ustawionych. Jeżeli kto był o tyle szczęśliwy, że dostał ziemię miękką, to bajki, ale komu dostały się drzewa lub kamienie, to żeby pękł, to nie był w stanie wybrać. Ponieważ jednak nie każdemu dostawały się kamienie i drzewa lub inne przeszkody, przeto ten kto pierw wyrobił, pospieszał na pomoc temu, co nie mógł się uporać, i tak szło z dnia na dzień, gdyż u nas w ogóle panowała wielka solidarność i hasło: „jeden za wszystkich a wszyscy za jednego!“
Jednakowoż wskutek ustawicznego trzymania łopaty w dłoniach i ustawicznej roboty, czy to pogoda czy słota, mnie samemu zlazło więcej jak sto skór z dłoni wskutek odparzenia od trzonka, a pod każdem palcem porosły twarde bąble wielkości orzecha! Namioty w polach budowaliśmy tak dla siebie, jak i dla wojska, które nas strzegło. Szliśmy z wojskiem do lasu i obdzierali każde drzewo z kory i nosili na plecach do obozu. Jedni znosili korę, inni słupki, a inni stawiali namioty czyli szałasy. Gdy przyszła jednak jesień,