Strona:Jan Lam - Humoreski.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żartownisiów w szranki. Ale porucznik nie każdemu pozwala brać się na fundusz, i z największą flegmą umie napastnikowi nieraz dać taką odprawę, która mu odbiera wszelką ochotę do dalszych ataków. Tak było i z marszałkiem. Było to coś nakształt sceny między młodym kondlem a starym brysiem: tamten szczeka, skacze, podbiega to z przodu, to z tyłu, a ten nie zważa niby na niego, ale gdy figle przebierają miarę, warknie tylko raz i kondel ucieka, chowając ogon pod siebie. P. kapitan sprawnik Ropuszyński, był natomiast bardzo wdzięcznym celem pocisków. Najpierw jakkolwiek jest czerwony jak ćwik i ma peryferję, która wystarczyłaby na dwa powiaty, a nie tylko na jeden, marszałek i doktor wmawiali w niego, że jest okrutnie mizernym i że konsumpcja patrzy mu z oczu. Doktor przypisywał to niedostatecznemu pożywieniu, a marszałek, zdjęty niby chrześcijańską litością, powtarzał ciągle: Jedzże jedz, moja rybko; słyszysz co mówi doktor; a szkoda by mi cię było! Dość, że „rybka“, po części ze strachu, a po części z wrodzonej żarłoczności, pochłonęła większą część olbrzymiego szczupaka, całą ćwiartkę baraniny, parę bifsztyków i dwie kaczki dzikie, krzyżówki, wraz z półmiskiem rydzów dynstowanych w maśle. Teraz dopiero doktor zmienił taktykę, i jął wywodzić i popierać to różnemi łacińskiemi