Strona:Jan Gwalbert Pawlikowski - Wycieczka na Łomnicę i szczyt Kezmarski.djvu/3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ścianami. Każdy z nich wysyłał z pod śniegu strumień spadający siklawą, które to strumienie, już złączone, przyjmowało poniżej Zielone Jezioro, wypuszczając znowu, jako drugi główny dopływ Białej Wody.
Obie siklawy zostawiając po lewej, wyszliśmy na to piętro upłazem skalistym i powyżej przeszedłszy strumień prawego źlebu, po pod ostatniemi spadami grani Durnego weszli na śnieg źlebu pod Łomnicą. Drugi ze strumieni ztąd biorący początek, w biegu swym górnym krył się pod śniegiem, chwilę jeszcze dając znać o sobie rodzajem stłumionego szmeru. W górze, źlebem tym widzieliśmy poprzednio przechodzące przez śnieg ku Durnemu stado kóz, około dwudziestu. Mimo naszego wołania nieuciekały wyżej, ani zmieniły kierunku; turnie Łomnicy i przyległej grani Rakuskiej zdawały się im być niedostępne. Że jednak szły od tej strony, należało się domyślać ukrytego po za głazami „zachodu“[1], który jakkolwiek mógł być w wyższej swej części zamknięty, Sieczka postanowił go spróbować. Wyżej zaś widniał już zachodzik jakiś, obrócony ku domniemanemu ujściu pierwszego, i mający z nim prawdopodobną łączność. Gdyby to zawiodło, postanowiłem iść aż do góry na grań, kominem zaśnieżonym między Durnym i Łomnicą, a ztąd patrzeć po turniach jej, przejścia na szczyt. Cokolwiekbądź, trzeba było podejść źlebem wyżej.
Śnieg zrazu podawał się pod stopę, a sterczącemi złomkami zdradzał pod sobą piarg. Lecz wnet musieliśmy robić stopnie, idąc środkiem źlebu, bo strome jego, odrazu na śnieg spadające ściany, niedawały oparcia ani ręce ani nodze. Tak doszliśmy do miejsca, gdzie od Durnego Wierchu występuje język skały odkryty z pod śniegu, kamień gładki, krągło żłobiony, wymyty wodą i krokom niepewny. Ztąd patrząc na przeciwległą ścianę źlebu, wydało nam się, że turnia popękana i zadzierzysta[2] daje możność przejścia do miejsca, gdzie już widniał ów zachodzik wypatrzony przez Sieczkę. Zachodzik ten w niższej swej części znikał w głazach i łączność jego ze zlebem była wątpliwą. Wysłany na oględziny trzeci z towarzystwa naszego Wojciech Bukowski, począł przerąbywać się przez śnieg na przeciwną stronę. Śnieg był tu zczerniały i tak twardy, że ulegał zaledwie ostrzu ciupagi. Praca ztąd około rąbania ciężka i długa przemawiała za zbliżeniem drogi, bądź co bądź, wprost w górę na ścianę źlebu, ku której stopnie były już właśnie gotowe. Bukowski znalazł dostęp możliwym; i ja też przenosząc turnię nad śnieg, byłem za tem wejściem.

Weszliśmy zatem w miejsca wcale przykre, pełzając po głazach gładkich i odpychających, zmoczeni ciekącą z nich wodą, nagląc każdy swego poprzednika, niecierpliwi dostać miejsca, gdzieby stanąć można. Wreszcie po trzech kwadransach takiej drogi, pomagając sobie wzajemnie to podparciem nogi, to podaniem ręki lub odebraniem ciupagi, weszliśmy na pożądany zachód[3]. Ręce i nogi trzęsły się niezwykle, zmęczone ciągłem wysileniem. Pod nami widzieliśmy drogę naszą, tak urwistą, że z powrotem byłaby niemożliwą do przebycia. Do nas dochodził zachód, wyglądający jak ścieżka i mogliśmy go przejrzeć aż do dołu. Poczyna się

  1. Szczególny rodzaj naturalnej ścieżyny na turniach.
  2. Turnia tu wyglądała pospolicie niby dach kryty zwyczajnie gontami; pod wyrazem „zadzierzysty“ rozumiem wyglądanie jej, że użyję tego porównania, jak gdyby dachówki kładzione były odwrotnie, tj. tak, że dolna zachodzi na wyższą, a nie wyższa przykrywa dolną. Taka tylko turnia, co pojąć łatwo, jest dostępna.
  3. Ja przedewszystkiem mógłbym się uskarżać na obówie, i radzę każdemu idącemu w podobne miejsca, nie używać innego, jak kierpce. Pod butem bowiem ani nie czuć kamienia, ani utrzymać się niepodobna tam, gdzie się kierpiec uchwyci.