Strona:Jan Łada - Na śmierć 1863.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— W mieście wszyscy wiedzą już, rzekł wuj. Jutro w kościele co żyje...
Panna Felicya zalała się łzami.
— Tak, to jedno zostało, szepnęła urywanym głosem; — jeden Bóg!
Weszli do salonu, a ja w tejże chwili, drugiemi drzwiami wpadłem do Leonci, zajętej jakąś robotą w sypialni.
Musiałem być bardzo zmieniony na twarzy, bo Leoncia mimo swojej fluksyi i przygnębienia, zwróciła na mnie uwagę.
— Co ci jest, Janku? spytała, odwracając głowę od szycia; przestraszyłeś się czego, czy co?
— Leonciu, — zacząłem, dławiąc się. — Leonciu... coś złego... panna Felicya... wuj Ksawery...
I wybuchnąłem płaczem.
Leonia uderzyła w dłonie.
— Matko najświętsza, — krzyknęła — pewnie nasz Staś...
I wybiegła do salonu.
Tego wieczora nie widziałem już ani Leonci, ani panny Felicyi, ani mamy.
Horpyna, pokojówka, rozebrała mnie i została przy mojem łóżku, pókim nie zasnął, opowiadając mi bajki. Opowiadała je bardzo pięknie i była to dla mnie największa nagroda, gdy mi pozwalano jej słuchać; tym razem jednak nie słyszałem ani słowa.
Czułem, że coś strasznego się stało, nie wiedziałem tylko co. Ale to wiedziałem, że chodziło o Stasia.