Przejdź do zawartości

Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/347

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

krzepili ich słowem i ciałem bożem i umierali wraz z nimi, a świątynia stawała się grobowcem.
A kometa zajęła już cały niemal widnokrąg i szła ku ziemi, jak buchające piekłem żarów ognisko. Pociągnięci niewstrzymaną mocą ludzie nie byli w stanie od blasków tych oderwać oczu. Umierali, zapatrzeni w promiennego wroga, który niósł im zniszczenie.

W Rzymie trwało jeszcze życie, zagasłe już w reszcie świata.
Przedziwna budowa wodociągów uchroniła jeszcze zbiorniki wody. Nie brakło jej. Konający z żaru, okryci ranami od spalenizny, duszący się z braku powietrza, znajdowali ostatnie orzeźwienie w czynnych bezustanku fontannach i sadzawkach. Wodotryski na placu Piotrowym otoczone były tłumem, który nurzał w nich wynędzniałe twarze, pijąc chciwie drogocenny, zanikający żywioł. Tłum nadpływał we wszystkich kierunkach. Ludzie osłabli, złamani posuwali się naprzód ostatnim wysiłkiem, zataczając się i wspierając jedni drugich. Co chwila któryś z idących padał na ziemię z wycieńczenia i już nie powstawał. Inni zobojętniali całkiem na śmierć, przestępowali przez drgające jeszcze ciało i wlekli się dalej. Nikt nie skarżył się, nie jęczał, nie rozmawiał. Poco? Czyż cokolwiek mogło jeszcze zajmować tych nędzarzy prócz ogarniającego ich wszechwładnie majestatu śmierci?