Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wilki czyniły na dworze, w ogrodzeniu, nieustanny hałas. Dwa biły się zażarcie. Filip zbliżył się do okna, aby się im przypatrzeć. Byli to groźni strażnicy, których Bram pozostawił dla pilnowania ich. I Filip zastanawiał się, co uczynić z tymi bestiami, jeśli nawet uda mu się zabić Brama lub uwięzić go. Jeśli Bram wejdzie do środka ze strzelbą, wszystko będzie dobrze. Wystrzela wilki, jednego po drugim. Ale czyż Bram nie wchodzi nigdy ze strzelbą?
Dwa wilki biły się nadal. Inne tworzyły dokoła nich koło, z wyjątkiem jednego, olbrzymiego, który skorzystawszy z walki, chwycił kość i usiadłszy w kącie ogryzał ją z resztek mięsa. Słychać było potężne zgrzytanie jego paszczy.
— Wiem! — zawołał Filip. — Wilki, podobnie jak ludzie, muszą jeść, aby żyć. Kiedy pokonam Brama, wygłodzę wilki na śmierć! Potrwa to tydzień, może trochę dłużej. Jest to kwestia cierpliwości. Ale my przetrwamy! Cecylia musi to zrozumieć. Trzeba koniecznie poświęcić najpierw Brama.
Właśnie Cecylia przywołała go do siebie. Zbliżył się do niej. Przyniosła z swojego pokoju małe kawałki papieru, rozłożyła je na stole i wydawała się bardzo wzruszona. Filip zrozumiał z łatwością, że owych ośm czy dziesięć papierków, z których każdy posiadał rysunek, miało, w pojęciu Cecylii zastąpić między nimi słowa i wyjaśnić to, czego nie mogła wypowiedzieć inaczej.
Wymówiła znów jego imię: „Filip!“ jakby szeptem swoich czułych ust, kołysząc swoje smukłe ciało, jak to uczyniła po raz pierwszy, wtedy, gdy ukazała się Filipowi w promieniu słońca. Wydawało mu się to niewypowiedzenie dziwne, że go tak wołała, jak gdyby znali się już bardzo długo.