Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i w jego chacie. No, czyż nie może mi pani nic powiedzieć, kim pani jest i skąd pani przybyła?
Urwał, jakby oczekiwał odpowiedzi. Odpowiedzią tą był uśmiech. A uśmiech ten był wzruszający i miły. Filip czuł, że ogarnia go uczucie gorącej sympatii. Zapomniał, iż Bram może wejść lada chwila, ujął rękę młodej dziewczyny i przycisnął ją do piersi.
— Nie rozumie pani ani słowa z tego, co mówię, nieprawdaż? — mówił dalej. — Nie, ani słowa. Ale powoli rozwikłamy tę gmatwaninę. Wiem tylko jedno, że od czasu, gdy zbłąkany okręt przywiózł panią z księżyca, kładła pani do małych usteczek rano, w południe i wieczorem tylko dzikie mięso Brama. I zapewne jeszcze bez soli! Przed chwilą chciała już pani rzucić się na tę żywność. Ale zagadaliśmy się i zapomnieliśmy o najważniejszym. Jedzmy!
Zaprowadził ją do pierwszego pokoju, ku żywności, rozłożonej na podłodze i pomógł jej zbierać. Potem w jednym z swoich garnków jął przyrządzać potrawę z suszonych kartofli, którą zagrzał w piecu.
— A więc mówiliśmy, że Bram pani nie tknął... Uf! Co za ulga dla mnie! Radość, jaką odczuwam, jest wprost niepojęta! Gdyby nie okazał się takim, sądzę, że pani pozwoliłaby mi roztrzaskać mu głowę. To jest jasne.
Oderwał oczy od swojego bigosu. Młoda dziewczyna była rozkoszna. Złoty warkocz zsunął się jej na ramię, napół obnażone. Warkocz ten był gruby, jak pięść Filipa. Nigdy nie sądził, aby włosy kobiece mogły lśnić się tak ciepłymi blaskami.
Potem nagle westchnął i uderzył się w piersi:
— Jestem Filip Brant, — rzekł, — Filip Brant... Filip Brant... — Filip Brant...