Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Człowiek-zwierzę pochwycił kawałek placka i zbliżył go do ust. Już miał go zjeść, gdy nagle odrzucił mięso i placek i rzucił się z rykiem na Filipa jak dzikie zwierzę. Zanim Filip miał czas podnieść ramię do obrony, zanim nawet mógł zrozumieć, co się stało, olbrzym chwycił go za gardło i powalił na ziemię. Głowa jego uderzyła o twardy śnieg i spoczął tak przez chwilę zupełnie ogłuszony.
Kiedy się podniósł, chwiejąc się na nogach i oczekując nowego napadu, Bram nie zwracał już na niego uwagi.
Bełkocąc jakieś bezładne słowa, rozkładał cały inwentarz żywnościowy Filipa. Potem mrucząc niezrozumiałe wyrazy, przysunął do siebie z sanek stos skór niedźwiedzich, rozwinął go i wyjął z niego szary worek, prawie w strzępach. W worku zobaczył Filip pewną ilość małych paczek, zawiniętych bądź to w papier, bądź też w korę brzozową. Poznał, że jedna paczka zawierała pół funta herbaty, podobna do tych, jakie Towarzystwo Załogi Hudsona sprzedaje lub używa do zamiany we wszystkich swoich sklepach.
Teraz Bram włożył do worka wszystką żywność Filipa aż do ostatniego placka. Kiedy skończył, zawinął znów worek w skóry niedźwiedzie i położył je na sanki. Zrobiwszy to, nie przestając ciągle mruczeć, usiadł znowu i skończył jeść spokojnie swoje surowe mięso.
— Biedaczysko! — szepnął Filip.
Z powodu brutalnego powalenia, od którego był jeszcze ogłuszony, nie gniewał się zupełnie na Brama Johnsona. Niepokonana żądza, głód, wywołany widokiem tego ludzkiego pożywienia, błyszczał w dzikim spojrzeniu potwora. A mimo to nie jadł nic. Dlaczego? Jedno było pewne, że jeśli Filip nie próbował odzyskać swojej własności, to ze względu na swoje życie.