Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zupełnie zrobić Bramowi coś złego. Nie usiłował również uciec od niego. Zapomniał, że był zaprzysiężonym agentem Prawa i że winien przynieść do swojej Kwatery Głównej skórę Brama, żywego lub umarłego. Bram nie był już dla niego mordercą. Był to człowiek nieszczęśliwy. I w tym polowaniu na człowieka nie widział już tylko zwyczajnego sportu, ale dostrzegał w nim kuszący wdzięk obowiązku ludzkiego i dreszcz nieznanych wrażeń.
Istotnie, były jeszcze złote sidła. Kiedy chwyciła go pokusa, aby sięgnąć po strzelbę, pozostawioną tutaj jakby przez Opatrzność, rękę jego powstrzymała ta druga myśl. Bram i jego wilki wiozły go z całą szybkością ku złotym sidłom i ich tajemnicy. Teraz nie wątpił o tym.
Jak długo trwała ta jazda? Nie trudno było przypuszczać, że jadąc na wschód od wielkiego Jeziora Niewolników, Bram kierował się ku Morzu Lodowatemu i że osiągnie Rzekę Pokładów Miedzi. Skóra białego niedźwiedzia, leżąca na sankach, pochodziła od świeżo zabitego zwierzęcia, a okolice te obfitują w tego rodzaju zwierzęta. Było to dobrych pięćset mil aż do pierwszych kolonii Eskimosów. Bram i jego wilki mogli przebyć tę przestrzeń w dziesięciu dniach, może w ośmiu.
Ustaliwszy ten fakt, można było zrozumieć bardzo wiele rzeczy. Młoda dziewczyna czy kobieta, do której należał złoty warkocz, przybyła w owe okolice na pokładzie statku wielorybiego. Może była to żona lub córka kapitana. Okręt rozbił się wśród gór lodowych i załogę wyratowali Eskimosi. Ona była u nich aż do teraz, w towarzystwie innych białych ludzi. Była to lepsza myśl niż przypuszczenie, że należała do Brama.
Filip czynił wszystko możliwe, aby odepchnąć od siebie tę ohydną i straszną myśl, która mimo wysiłków nie