Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przekazała im swoją piękność. Tak, były one wielkie i piękne, szare jak perły. W każdej innej twarzy wywołałyby podziw i zachwyt.
Upłynęła długa chwila i żaden z obu mężczyzn nie wypowiedział ani słowa. Ręka Filipa przeniosła się instynktownie na rewolwer, ale nie miał, zamiaru użyć go. Wolał przemówić.
— Hallo, Bram! — rzekł.
Bonjou, m’sieu: — odparł Bram.
Poruszyły się tylko grube wargi. Głos jego był niski i gardłowy. Prawie w tej samej chwili głowa jego zniknęła z otworu.
Żwawo wyskoczył Filip z swojego worka. Inny dodoleciał teraz hałas do jego uszu przez otwór podkopu. Był to zajadły krzyk wilków.
Dreszcz przebiegł ciało Filipa. Kiedy tak pełzał na kolanach i rękach w ciasnym tunelu śnieżnym, namyślał się, czy zamiast pozdrowić Brama, nie należało najpierw wpakować mu do głowy trochę ołowiu. Jeśliby Bram spuścił wilki, siedziałby tu jak szczur w łapce. Co za zabawa dla tej sfory i dla samego Brama! Zabiłby trzy łub cztery bestie i to byłoby wszystko. Inne rzuciłyby się na niego i dosłownie zalałyby go. Po raz drugi postąpiłby jak szaleniec, uległby diabelskiemu wpływowi człowieka wyjętego z pod prawa.
Kiedy znazł się u wejścia do podkopu, zatrzymał się, ciągle przykucnięty, z rewolwerem w dłoni. Przez otwór widział tylko śnieg na ziemi i wyciśnięte na nim stopy Brama, tuż obok jego. I słyszał dziki pomruk wilków.
Rozległ się głos Brama;
M’sieu, rewolwer... nóż... albo cię zabiję. Wilki są bardzo głodne.