Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gnęły do siebie. Dotknięcie jej policzka pobudziło go do dalszego biegu.
Kiedy się zatrzymał, był już niemal bez tchu i po raz ostatni pozwolił jej biec koło siebie. Ale nogi jej uginały się. Znikł rumieniec z różowych policzków, które pokrywała coraz bielsza bladość. Zgasł połysk jej oczu. Wyraz ich stał się dziki. Nie widząc siebie, tę samą zmianę zauważyła Cecylia na twarzy Filipa. Obie energie wyczerpywały się. Siliła się jeszcze na uśmiech i podała Filipowi swoje usta, które tym razem całował długo.
Jęli biec dalej spokojniej. Filip zdołał obliczyć, że przebiegli prawie pięć mil od płonącej chaty. Eskimosi mogli tymczasem ubiec ledwie dwie mile.
Przybyli do stóp długiej góry śnieżnej, mającej kształt grzbietu osła, a utworzonej ze śniegu znoszonego oddawna przez wiatr, starannie usypanej i zamarzniętej na wskroś. Filip poznał, że widział ją niegdyś w towarzystwie Brama i przeszedł obok niej, gdy opuścili pierwszą samotną chatę.
Ślad prowadził przez tę górę. Bez wątpienia prowadził on ku owej chacie. I Filip uradował się, że poszedł owym śladem, jasne bowiem teraz było, że szedł przedtem w fałszywym kierunku.
Cecylia nie mogła kroczyć nawet powolnym krokiem, więc, aby przebyć ten mały pagórek, ramiona Filipa musiały użyczyć jej swojej pomocy. Próbowała się bronić, ale wybuchnęła płaczem.
— Odwagi! — rzekł do niej Filip. — Chata jest już niedaleko. Jestem jeszcze dość silny, aby cię tam zanieść.
I przełknął gęstą ślinę, która nagromadziła się w jego gardle, podczas gdy Cecylia zdała się na niego, wyczerpana i rozpieszczona.