Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdyby Olaf Anderson, Szwed, był tutaj, opowiedziałby mu o innej, pełnej strachu nocy, podobnej do tej, jaka upłynęła i o równie bezużytecznym czuwaniu. Pouczyłby go Olaf Anderson, że Eskimosi nie kroczą tylko po samym śladzie dzikiej zwierzyny, którą ścigają, ale podobnie jak wilki, rozpraszają się na małe grupki, po dwóch lub czterech i otaczają ten ślad z lewej i prawej strony, nie ukazując się nigdzie. O tym Filip nie wiedział i nadaremno wytrzeszczał przed siebie oczy, chociaż instynkt mówił mu, że nieprzyjaciel się zbliża.
Wtedy to usłyszał coś nieznanego. Nie był to tylko sam szelest. Był to prosty szmer, przenikający powietrze, podobny do innych, wibrujących w atmosferze. Ale w ciszy Barrenu ten niezwykły szelest zahuczał jak wystrzał z rewolweru. A tymczasem Filip nie widział przed sobą nic. Ślad był pusty. Odwrócił powoli głowę, nie poruszając się.
Zaledwie na dziesięć kroków od niego, stał jakiś zakapturzony kształt, jakieś przysadkowate zjawisko, osadzone silnie na nogach, z ognistymi oczyma, w pierwszej chwili bardziej podobne do fantastycznego krasnoludka, niż do człowieka. Ów zakapturzony kształt podniósł równocześnie ramię i szarą światłość jutrzni przeszył nagły błysk.
Siłą instynktu podświadomego, który czuwa nad nami, i szybszy jest jak myśl, Filip przypadł do śniegu jednym automatycznym ruchem, tak prędkim, jak mignięcie aparatu fotograficznego lub wybuch prochu w tygielku, podczas gdy dziryt świsnął tam, gdzie znajdowała się jego głowa i ramiona, na pół sekundy przedtem.
Tak infiniteczymalna była ta część sekundy, że Eskimos był przekonany, iż przeszył swoją ofiarę. Okrzyk triumfu wydarł się z jego gardła, sakotwow Kog-