Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

natychmiast na równe nogi. Nie było ani chwili do stracenia.
Na pół oślepiony dymem i ogniem skoczył do pokoju Cecylii, która obudziła się również. Zanim zdołała zrozumieć, co się stało, owinął ją w jedną z ciężkich, niedźwiedzich skór Brama i wyniósł na swoich rękach. Wśród dzikiego trzasku chata, sporządzona z jodły, płonęła jak pudełko zapałek. Nawet dwudziestu ludzi razem nie zdołałoby teraz opanować ognia. Żywica ściekała wzdłuż drzwi, podczas gdy Filip szukał zasuwki przez zasłonę z dymu.
Znalazłszy ją w końcu, wybiegł ze swoim ciężarem na dwór, na śnieg i w ciemność nocy.
Przez otwarte drzwi burza wdarła się za nim do wnętrza chaty, podniecając jeszcze wściekłość pożaru. Słaba chata była już tylko ryczącym i krwawym żarem, z którego tryskały słupy płomieni i snopy ulatujących ku niebu iskier. Filip nie zatrzymał się rychlej, aż nie przedostał się przez palisadę ogrodzenia i nie znalazł się w lasku jodłowym, zasłoniętym od wiatru.
Ale wtedy, gdy wierzchołki drzew uginały się pod wściekłym powiewem burzy, dorzucając swoje żałosne jęki do syku pożogi, gdy Cecylia, którą przyciskał do piersi, wyciągnęła ramiona ze skóry niedźwiedziej i wśród łkań objęła go za szyję, uczuł całą grozę swej bezsilności i rozpaczy, czarnej, jak otaczająca go noc. Wraz z chatą ginęło w tej strasznej pustyni wszystko, co dawało możliwe życie: żywność, schronienie, nawet odzież.
Jeszcze goręcej uścisnął Cecylię i wśród tych tragicznych ciemności, smagany jak ona wiatrem, pocałował ją w usta, w cudowne włosy i powiedział jej machinalnie to, o czym wiedział, niestety, że jest kłamstwem: że jest