Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jak to już sobie obliczył, bramę ogrodzenia i serce zabiło mu radośnie. W chwilę potem brama była już otwarta i silnie podparta polanem, które przyniósł ze sobą. Wtedy wrócił do chaty, kierując się światłem świecy, ustawionej w oknie.
Ukończywszy szczęśliwie swoją wyprawę zastał w chacie oczekującą go Cecylię. Wstała, odziana w suknię nocną, gdy tylko wszedł, a ręce skrzyżowane na piersiach zdradzały jej śmiertelny niepokój. Spojrzała na niego pytającym wzrokiem.
— Wilki, — zawołał tonem tryumfalnym, — uciekną do jutra rano! Otworzyłem bramę i wymkną się tamtędy! Teraz droga nasza jest wolna!
Oczy Cecylii napełniły się błyskiem radości. Zrozumiała. Powierzała się mu w zupełności, wszystko, co czynił, było dobre. Bram, jego wilki, Eskimosi, wszystko to nie istniało dla niej. Oddawała się coraz więcej swojemu wybawcy.
Filip zaprowadził ją za rękę do drzwi pokoju. Zatrzymali się na progu. Ręka Cecylii przesunęła się na ramię Filipa i ujęła je mocno. Mówiła do niego swoim niezrozumiałym i słodkim szeptem. Usta Filipa spoczęły na jej otwartych ustach. Wtedy Cecylia krzyknęła jak spłoszony ptak i uciekła.
Pozostawszy sam, Filip czuwał przez pewien czas. Był tak dumny i szczęśliwy, że nie słyszał rozpętanego wycia burzy. Przyszłość uśmiechała się do niego... Było już późno, gdy się zdecydował położyć. Nałożył do pieca tyle drzewa, ile się zmieściło, zapalił ostatnią świeczkę i na pół ubrany rzucił się na łóżko.
Przez godzinę całą na próżno usiłował zasnąć. Rozważał swoje plany na przyszłość. Tysiąc różnych myśli