Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w zapasach świec. Zapalił kilkanaście małych świeczek, aż cały pokój zajaśniał światłami. Była to karygodna rozrzutność. Ale Filip był przekonany, że szczęście było tego warte.
Młoda dziewczyna wiedziała teraz, że ją kochał. Nie istniały dla niej już żadne wątpliwości. A on czytał w jej oczach, że mu ufała. Widział, że uderzenie wiatru, które ich poderwało z miejsca i ów fantastyczny krzyk, nastąpiły w porę. Cóżby się bowiem stało bez tego?
Filip pomyślał, że ulegając porywowi swoich zmysłów, skrzywdziłby tę, która mu się powierzyła. Jakże mógłby teraz spojrzeć jej w oczy bez wstydu? Dziękował Bogu, że powstrzymał się od tego szaleństwa, dzięki czemu mógł teraz stanąć przed swoją towarzyszką w świetle świec, bez rumieńca i z czołem wzniesionym do góry. Cecylia nie żałowała długiego pocałunku, który połączył ich usta. Filip odgadł po drżeniu jej ciała i lekkim rumieńcu, że myślała tak samo, jak on.
Gruby kosmyk złotych jej włosów wisiał na jej piersi, lśniąc się w migotliwym świetle świec. I tym razem, miast całować usta i oczy Cecylii, Filip wziął delikatnie w ręce jedwabny warkocz i przytulił go do ust.
— Kocham cię, — rzekł cicho. — Kocham cię!
I stał tak przez chwilę pochylony, ukrywszy twarz w złotej gęstwi, jakby w modlitwie. Cecylia nie broniła się. Mówiła coś do niego drżącym głosem... Potem wziąwszy z krzesła płaszcz Filipa, zawiesiła go przed oknem, wskazując palcem świece.
— Nie ma obawy, — rzekł, zaprzeczając ruchem głowy. — Nie ma się czego obawiać dzirytów wśród takiej nocy, a Eskimosi są zbytnio zajęci sobą.