Strona:James Fenimore Cooper - Ostatni Mohikanin.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niósł głowę ponad burtę kanu i wydał triumfujący okrzyk, który został podchwycony i powtórzony na brzegu przez niezliczone głosy.
— Wyjcie sobie, djabły — rzekł zagniewany strzelec, siadając na złomie skały i odrzucając strzelbę, — wyjcie i cieszcie się, bowiem trzy najlepsze strzelby tych lasów nic więcej nie są teraz warte, niż zwykłe kije.
— Co teraz będzie z nami? — zwrócił się major z zapytaniem do Sokolego Oka.
Zamiast odpowiedzi, strzelec zatoczył palcem koło dokoła głowy, jakby dla zaznaczenia, że teraz nie należy spodziewać się niczego innego, jak oskalpowania przez barbarzyńskich nieprzyjaciół.
— No, chyba tak rozpaczliwem nasze położenie jeszcze nie jest — krzyknął Dunkan. — Cofniemy się do jaskini i będziemy się bronić do ostatka.
— Ale czem? — zapytał chłodno strzelec. — Czy może strzałami Unkasa, lub łzami kobiet? Jesteś pan młody i bogaty, masz pan zapewne drogich przyjaciół; mogę sobie wyobrazić, że śmierć w takich warukach byłaby dla pana czemś okropnem. Ale i pan jesteś mężczyzną... Pokażemy tym czerwonym wojownikom — jego oko spoczęło na obu mohikanach — że potrafimy drogo sprzedać swe życie, gdy wypadnie stawić czoło przewadze nieprzyjaciół.
— Dlaczego mówi pan o śmierci? — zapytała Kora, która właśnie zbliżała się do rozmawiających.
— Czyż nie macie przed sobą otwartej drogi na wszyst-