Strona:James Fenimore Cooper - Ostatni Mohikanin.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

strzelba Czingaszguka, która nie chybiała nigdy. Dzielny ten wódz ani na chwilę nie stracił zimnej krwi w czasie walki, gdy wojownik zwierał się w ciężkich zapasach z wojownikiem. Spokojnie stał na stanowisku, spełniając swoje zadanie. Ogień dzikich nie czynił nikomu krzywdy. Widząc, że z brzegu nie da się trafić w oblężonych, jeden z huronów wspiął się na stary dąb, stojący nad rzeką; usadowiwszy się na jednym z jego konarów, gdzie trudno było go odróżnić od ciemnego tła potężnego drzewa, strzelał bezustannie, aczkolwiek dość nieszkodliwie. Na strzelaninę jego nie można było odpowiedzieć skutecznie, jeśli obrońcy wyspy nie chcieli wystawić się na morderczy ogień nieprzyjacielski. Już Sokole Oko podnosił niejednokrotnie niezawodną swoją strzelbę, ale za każdym razem musiał ją bezradnie opuścić, gdyż gruby konar zasłaniał zupełnie przeciwnika. Wreszcie mingos uczynił nieostrożny ruch i kilka cali jego ciała wychyliło się zpoza konaru. Wówczas huknął strzał Sokolego Oka i czerwonoskóry zwalił się z drzewa, lecz padając uchwycił się innej gałęzi i trzymał się jej kurczowo. Z wyrazem przerażenia na pobladłej twarzy kołysał się ranny huron ponad spienionemi falami rzeki.
— Strzel do niego jeszcze raz z litości, Sokole Oko — zawołał major z wyrazem współczucia, nie mogąc patrzeć na cierpienia dzikiego.
— Nie mam ani ziarnka prochu do stracenia — odpowiedział gniewnie strzelec. — Jest już unie-