Strona:Jack London - Wojna z polowaniem na mamuta.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wydaje ci się to nieprawdopodobnem, jak sen bobra, lub odwaga zająca. I ja się do dziś dnia z tego śmieję. Ale wtedy śmiać mi się nie chciało. Myślałem, że zwarjuję z powodu utraty karabinu. A prócz tego nowiuteńka, nigdzie jeszcze nierozpowszechniona rasa wytępiona w pień, zanim szczenięta zdążyły otworzyć oczy!
Nemrod machnął ręką z rezygnacją:
— Trudno, życie jest pełne rozczarowań! Jak ci już powiedziałem, rzuciłem się za zwierzęciem i przebiegłem za niem wzdłuż całej doliny, ale gdy mamut skierował się już do wyjścia, ja byłem na przeciwległym jej końcu. Tu ci muszę jedną rzecz wyjaśnić, bo dotyczy pokarmu. Tam w górach jest arcyzabawna formacja geologiczna. Nie sposób przeliczyć, ile się tam mieści dolinek, podobnych do siebie, jak dwie krople wody z jednego zbiornika. Każda z tych dolinek odgrodzona jest stromemi ścianami skalistemi, wznoszącemi się ze wszystkich stron. Na dolnym końcu takiej dolinki znajduje się przejście wąskie, wyżłobione przez wodę, lub może przebite lodowcami. Innej drogi niemasz, jak tylko przez te przejścia, z których jedno jest węższe od drugiego. Widziałeś przecie niwy pszenne Minnesoty i Dakoty, widziałeś jaka tam rośnie pszenica, jęczmień, gryka i wszelkie dobro, gęsto, soczyście. Tak jest i w tych dolinach. Tłusta urodzajna gleba, trawy ponad głowę ludzką! W ciągu lata przez trzy dni na każde cztery pada tam deszcz — pokarmu więc starczy choćby na tysiąc mamutów, — nie mówiąc o drobniejszej dziczyźnie. Ale mniejsza z tem, odbiegłem od rzeczy. Otóż na dolnym końcu doliny trochę się zasapałem, wskutek tego pozostałem grubo w tyle za mamutem. Począłem rozmyślać nad sytuacją. W miarę tego, jak traciłem siły, rozpalał się we mnie co raz bardziej gniew. Znając swoje usposobienie, wiedziałem, że się nie uspokoję, dopóki nie skosztuję pieczeni z nogi mamuta. Pomimo gniewu, graniczącego z wściekłością, zdawałem sobie sprawę, że czeka mnie walka nie na żarty, lecz na śmierć i życie. Wejście do mej dolinki było wąskie, a ściany jej strome. Z jednej strony, wysoko na skale, sterczała już gotowa do zwalenia się ogromna bryła, ważąca na oko kilkaset pudów. W sam raz jakby dla mnie stworzona. Uważając, aby się zwierzę nie prześlizgnęło gdzie — powróciłem po swoją amunicję, która bez karabinu nie posiadała dla mnie żadnej war-