Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 215 —

— Magdusia dobrze pisze — protegowała Mańka — a co do tego... Czy ty umiesz rachować, Magdusiu?
— Umiem — odrzekła pokojówka.
— Ja bo niebardzo, szczególniej z ułamkami — — Ale w to przecie można się wprawić.
Projekt potrzebował namysłu i egzaminu. Tak zapewne osądził Rykoń, bo zmienił rozmowę.
— A u nas zima godnie się zaczęła: nasamprzód poszedł mróz, ziemię ścisnął, potem śnieżek się nam usłał na ten szczypior ozimy — i znowu mróz. Da Bóg, będzie dobrze.
— I mój ojciec tak mówi — potwierdziła Manieczka.
— A już pan dziedzic ze Sławoszewa, to kiej ten prorok na roli — dorzucił Rykoń pochlebnie. — I jakże? zostanie tera tatuś z panienką u nas, czy znowu światami pojedzie?
— Pewnie zostaniemy; w każdym razie na święta. Przyjedźcie do nas na wigilję Bożego Narodzenia, sąsiedzie. Sami jesteście...
— Matkę mam. Na ten dzień trzeba już z matką.
— Prawda. — No, to w niedzielę po świętach?
— W niedzielę można.
— A mój ojciec chyba teraz na dłużej nie wyjedzie, Chybaby go zaciągnęła do Warszawy ta historja.., pana Czemskiego z Niespuchy. Słyszeliście?
— Słyszałem. Nawet że do gminy przyszło zapytanie o „sprawkę“ pana Czemskiego. Ja tam po-