Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 198 —

wu doktór — wcale tego nie ceni. To też biblioteczka pójdzie po mojej śmierci do zbiorów publicznych, gdzie się komuś przyda napewno do studjów, bo nie jest to kupa książek, ale szereg, związany przez treść i wiekową ewolucję.
— A reszta, naturalnie, dla jedynaka? — zapytał niby niedbale Broniecki.
— Naturalnie. Dla kogożbym oszczędzał?
W mieszkaniu widać było, oprócz tradycji żołnierskich i znamion aktualnej pracy — dobrobyt; pokoje i meble miały styl niepowszedni, staroświecki, lecz żywy, odświeżony dla potrzeb nowożytnych. Z przyjemnością dowiedział się też Broniecki, że doktór mieszka we własnym domu, zajmuje zaś w nim wysokie piętro dla pięknego stąd widoku.
— Morowy chłop! — pomyślał pan Józef — warto z nim wypić „jedną“ — —
Odezwał się głośno:
— Gdzie się teraz u was jada, w Wiktorji w Polskim, czy gdzieindziej? Pójdziemy może razem, panie Tomaszu?
— Nie chodzę prawie nigdy do restauracji — jadam w domu. Ale! niechże mi pan uczyni przyjemność pozostania u mnie na obiedzie! — Dobrze? — Zaraz — dowiem się, co tam będzie na obiad.
Spiesznie i ochoczo wyszedł doktór z gabinetu, pozostawiając w nim Bronieckiego, który wróżył sobie z instalacji i z wszechstronnego wykształcenia doktora, że i kuchnię musi mieć dobrą. Mina doktora za powrotem, zadowolona i pewna swego, wzmocniła jeszcze to mniemanie.