Strona:Józef Piłsudski - Dno oka, Kurjer Wileński 1929, nr 80.djvu/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W zeszłym roku, gdy zapadłem na niewyjaśnioną dotąd chorobę i gdy grupa lekarzy badała mnie ze wszystkich stron zaglądając w tajemnice choroby, która mnie dręczyła, nagle jeden z nich tonem zupełnie zwyczajnym zawołał do swoich kolegów: „Oto zapomnieliśmy, trzeba jeszcze panu Marszałkowi zbadać dno oka, zrobimy to jutro“.
Wyznam że struchlałem, powiedzmy otwarcie stchórzyłem, nie wiedziałem że oko ma jakieś dno. Lecz gdy pomyślałem, że moje biedne oko gdzieś w swojem dnie będzie dotykane czy rękami czy instrumentami, bałem się wprost panicznie takiej operacji. I chociaż pan doktór mówił o tem zupełnie obojętnym tonem, to mnie nie uspakajało. To o czem ci panowie lekarze zupełnie obojętnie mówili, — należy do ich fachu. Odczucie mego tchórzostwa, do którego otwarcie się przyznaję było mnie niezmiernie przykre i wstydziłem się ich, jak jakieś głupie dziecko — a wiedziałem, że w tej chwili pobiegły już jakieś telefony zamawiające jakieś nieznane mi maszyny, czy instrumenty umawiające się o czas, kiedy moje nieszczęsne oko ma być w jakiś dziwny sposób może wyjmowane z orbity, dotykane jakiemiś instrumentami czy rękami. Powtarzam byłem i przerażony i zawstydzony tem że mogę tak stchórzyć. Wstydziłem się pytać dokładnie o tę sprawę, gdyż czułem, że obudził się we mnie dziki bunt w obronie mego nieszczęsnego oka. Było to może dziecinne i śmieszne, lecz niestety tak było. Nazajutrz już rano miałem to badanie — przyszedłem na to badanie cały spotniały,