Strona:Józef Korzeniowski - Karpaccy górale.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Antoś. Bynajmniej — chciałem ją tylko przewlec, aby nie dobić starej matki. Po jej śmierci chciałem się oddać w wasze ręce sam.
Komisarz. Czyś jeszcze kogo zamordował, oprócz Prokopa?
Antoś. Wczoraj, przed samem południem, koń twój, panie komisarzu, wychodząc z Czeremoszu, potknął się tak, żeś mało nie upadł przez głowę.
Komisarz zdziwiony. No i cóż dalej?
Antoś. Wyjechawszy na ścieżkę, zlazłeś na ziemię, usiadłeś na kłodzie i kazałeś strażnikowi poprawić siodło.
Komisarz. Jakto? tyś mnie wówczas widział?
Antoś. Byłem od ciebie, panie komisarzu, o kroków dziesięć i słyszałem, coś mówił. Czy chcesz, żebym ci powtórzył?
Komisarz. Dosyć — wierzę ci.
Antoś. Jeżelim więc wówczas nie zabił ciebie, któryś miał przy sobie rozkaz mię powiesić, dlaczegóż pytasz, czym jeszcze kogo nie zamordował, oprócz Prokopa?
Komisarz do siebie. Dziwny człowiek! Głośno. Czy masz co na swoją obronę?
Antoś. Nic nie mam — jestem zbieg, morderca i rozbójnik.
Komisarz. Czy wiesz, co cię czeka?
Antoś z pokorą. Wiem — szubienica.
Komisarz. Za dwadzieścia cztery godziny, niebożę! Po chwili. Tymczasem nie maszże o co prosić?
Antoś. Panie komisarzu! droga do Kut prowadzi koło mojej chaty. Pozwól mi tam odpocząć kwadrans, popatrzeć jeszcze na ten dach, pod którym się urodziłem, posłuchać szumu tego dębu, pod którym skakałem codzień, gdym był chłopcem niewinnym i szczęśliwym.
Komisarz wzruszony. Chodź, chodź! — Do oficera. O, cobym dał — za to, żeby go można ocalić! — Idźmy!