Strona:Józef Korzeniowski - Karpaccy górale.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mię czekać, wracającego z każdej drogi, z każdej roboty; tu ja miałem uczyć twojego syna biegać po górach, ścigać sarny, ścinać toporem najwyższe gałęzie, być uczciwym i śmiałym, bać się tylko Boga i prawa — o! Praksedo! i to wszystko przepadło!
Prakseda. Antosiu! przestań! Mnie się w głowie miesza. O! biada mi!
Antoś. Biada ci! biedna dziewczyno! — tobie już nie iść za mąż; tyś była narzeczoną rozbójnika!
Prakseda. Weź mię: ja będę twoją żoną i z tobą razem zginę.
Antoś. Nie, Praksedo! zdejm z palca tę obrączkę, która cię ze mną wiąże. Zdejmuje ją. Na znak rozwodu i wiecznego rozstania, rzucę ją w najgłębsze miejsce Czeremoszu. Ja teraz mam inną żonę. Ona wkrótce obejmie moją szyję cienką i giętką ręką i trzymać będzie w swojem objęciu póty, póki kruki oczy nie wykolą. Moja żona — szubienica.
Marta z chaty. Praksedo!
Antoś. Słyszysz? Ściska ją gwałtownie. Póki ten głos nie umilknie na wieki, żyj, o! żyj! moja Praksedo! Szybko wychodzi.
Prakseda. Ja zwaryuję! Sama nie wiem, co się ze mną robi. Gdzie jestem? Ktoś mię wołał. — Kto? Ogląda się dziko.
Marta z chaty. Praksedo!
Prakseda. Aha! to ty! Idę, idę. Wychodzi.

SCENA II.
Miejsce dzikie, wśród skał i lasów. Na ściętym pniu pali się ogień. Opryszki w różnych grupach. Noc.

Jeden z opryszków stoi na przodzie z czarką w ręku i śpiewa:

Hej! bracia opryszki! dolejcie do czarki,
Do ognia przyrzućcie tu drzew