Strona:Józef Korzeniowski - Karpaccy górale.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Anna. Nic, nic — słucham, co mówisz; a na sercu coś ciężko i oczy chcą płakać.
Prokop. Mówiłem ci, żeś głupia. — No, chodź, pocałuj mię i przynieś mi śmietany, jeżeli jest, żebym się trochę orzeźwił.
Anna. Zaraz — mam świeżą. Bierze z półki miskę, łyżkę i wychodzi w boczne drzwi.
Prokop. Że też tej baby dyabli wziąć nie mogą! tak mi kobietę przestraszyła! Przeklęta czarownica, Wyforuję[1] ja ją prędko! Antoś wchodzi średniemi drzwiami i staje. Któż tam znowu? Cóż? nie odzywasz się? Kto? Ogląda się przestraszony. Ha! to ty! Zrywa się, chcąc chwycić za pistolet. Antoś strzela, i Prokop pada bez życia.
Anna wbiega przelękniona. Co się tu stało? Kto ty jesteś? — Ach! to syn Marty! Bieży do męża i przyklęka przy jego zwłokach.
Antoś. Ja — syn Marty, a ty — wdowa.

Chce wychodzić i spotyka we drzwiach Maksyma; za nim wchodzą Marta i Prakseda.

Maksym patrząc na trupa. Za późno!
Marta. Synu! synu! tyś wrócił i do mnie nie śpieszysz? pierwej tu przyszedłeś?
Antoś. Miałem tu pilniejszą robotę — spojrzyj tam, matko!
Marta. Nie żyje!
Antoś. Ten, co cię rzucił na ziemię, co cię nogą potrącił, nie żyje, i wdowa jego nad nim płacze.

Marta. Sprawdziło się więc moje przekleństwo. Bóg wysłuchał próśb matki i wrócił mi syna, który pomścił się za moją krzywdę! — Chodź! uściskaj mię, moje dziecię! Żebyś ty wiedział, jak mię oni męczyli, nim mi powiedzieli, żeś wrócił. Kłamali, żeby serce matki nie pękło ze zbytniej radości. Ach! ono od smutku zeschło, wywiędniało od płaczu! Ty

  1. Przepędzę, wygnam.