Strona:Józef Korzeniowski - Karpaccy górale.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

go niema? Coś stary Maksym zleniwiał. Nic dziwnego: jemu nie tak pilno, jak mnie. Po chwili. Mój Boże! z taką radością tu biegłem! tak mi serce biło, kiedym Prut przestąpił i zobaczył na dalekim niebie wierzchołki gór rodzinnych! — a teraz tu przede mną moja wieś, tu ojcowska chata, tu okno, skąd mię wyglądała matka, a mnie niewesoło — siedzę i czekam — na kogoż? — na śmiertelnego wroga, aby mu grzech jego kawałkiem ołowiu przypomnieć. — Przeklęty los mój! — Ale cicho — ktoś idzie — to pewnie Maksym. Maksym wchodzi; Antoś bieży ku niemu i chwyta go za rękę. A co? w domu?
Maksym. W Kossowie.
Antoś. Prędko wróci?
Maksym. Dziś.
Antoś. Dziś — no, dobrze. Zaczekam. Przechadza się. Maksym pogląda nań z niespokojnością. Maksymie! Prakseda u matki?
Maksym. U matki.
Antoś. Idź i ty tam, dobry Maksymie! przygotujcie ją. Biedna matka, gdyby mię nagle obaczyła, umarłaby z radości.
Maksym. Słuchaj, Antosiu! jabym ci chciał coś powiedzieć.
Antoś. Ani słowa. Czy to ja dziecko i nie wiem, czego mi chcieć i co począć? Przysiągłem sobie w duszy i dotrzymam. Idź! idź, Maksymie, proszę cię! Ja tu zostanę. Stąd widno mi drogę, którą wracać będzie do domu. O! niech się porachuje z sumieniem, bo jutra dla niego niema!
Maksym. Jak sobie chcesz, Antosiu! Mnie się jednakowo zdaje, żeby lepiej było dla nas wszystkich, gdybyś mu dał spokój. — On nie wart twojej kuli.
Antoś. Gdyby on był z rozkazu starszych, z woli prawa odjął mi swobodę, zabił moje młode lata, ha! znosiłbym swój los cierpliwie i nie śmiałbym go obwiniać. Ręka powinna słuchać i robić to, co każe