Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

giej strony nagim stepem zasianym Tatarami przedzierać się było potrzeba ku Uzu, to jest Dnieprowi, do kozaków i stannic polskich nad granicami będących. Step ten wprawdzie gęstemi był przecięty jarami (bałki), ale w jarach koczowali Tatarzy Jedyssańscy, a po nad brzegiem morskim stały wioski tureckie i twierdze.
Pomimo tylu trudności, jeńcy marzyli tylko o swobodzie, która jakkolwiek ucieczką do uzyskania ciężka, nie była jednak bezprzykładną. Ale naprzód jak przebyć Liman? Na łódce, skądże jej dostać? Dniem każda łódka postrzeżona być może od Białogrodu do Chadżi-Dere, a nocą obłąkać się łatwo, wpędzić na tamy piasku, lub wiatrem odegnanym być ku Bugazom (gardłom) Dniestru, ku morzu.
Cała wiosna, lato, jesień, na pracy ciężkiej i nocnych o swobodzie rozmowach ubiegały. Gdy księżyc świecił, zamknięci na noc w lochu, cisnęli się wszyscy do kraciastego okna, patrzeć na Liman, na brzeg drugi, co się zwał, choć już nie był w rzeczy, polskim. Nadeszła zima, zima ciężka, morze na kilkanaście staj od brzegów zamarzło, ściął się i Liman Dniestrowy. Tym sposobem ucieczka była w połowie ułatwiona. Podobieństwo wymknienia się rozżarzyło niewolników, jedni z gwoździ poznajdowanych i kawałków żelaztwa usiłowali porobić narzędzia do rozbicia kajdan, drudzy zbierali ukradkiem żywności i chowali w lochu, gdzie ich na noc zamykano, inni łachmany odzienia i skór baranich dla zasłonienia się od chłodu gotowali. Krata wychodzącego na Liman okna była gruba, gęsta, ale jak najpospoliciej w budowach tureckich drewniana i oddawna przez zamykanych tu nadruszona tak, że jednem stuknieniem ręki wybić ją było można.