Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czegoż chcesz? na życie moje zastawiłeś się tu?
— To być może.
— Więc bierz je, zakrzyczał Sołomerecki.
— Nie tak M. książe jak myślicie. Nie odrzucam ofiary, ale nadstawiam swoje za wasze.
— Ty! za moje! nowa obelga — sługa!
— Nie jestem sługą niczyim — szlachcic i wam równy.
— Mnie równy! Mnie równi są tylko Radziwiłłowie i Ostrogscy, hołyszu.
Za tą odpowiedzią, silny policzek Czuryły wślad dał się słyszeć.
Niepodobna opisać zajadłości z jaką książe rzucił się krzycząc na szlachcica, nie miał czasu dobyć szabli z gołą ręką, wściekły puścił się nań, porwał go wpół i rzucając o ziemię, nogami zdeptał.
Kilku dworzan, zdaleka w milczeniu poglądali na ten bój dziwaczny. Czuryło podniósł się w mgnieniu oka z dobytą szablą, książe swoją z pochew wyrwawszy, przypierał go do ściany wązkiego przejścia, w którem się znajdowali.
Zacięta walka rozpoczęła się.
Szable obcinały i szczerbiły co chwila, suknie padały na nich w kawałki porąbane, krew ciekła, a oni nie ustawali. Czuryło zbity upadkiem, w pierwszej zaraz chwili ranny, bił się jednak mężnie; księciu dodawało sił wspomnienie świeżej, krwią chyba zatrzeć się mogącej obelgi.
Kilka chwil w tem półcieniu migały tylko szable, słychać było zdyszany oddech walczących, uderzenia broni i wykrzyki urywane. Nikt nie śmiał wmięszać się między nich, Czuryło oglądał się, bo czuł jak słabiał.
— Do mnie! moi! zakrzyczał.
— To zasadzka! wołał Sołomerecki, to zdradziecki