Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Myśl ta, bardzo trafna, uderzyła Teklę, wydała się jej cudowną.
Odtąd dzień wesela, stał się dla niej pożądańszym jeszcze. Obiecywała sobie zwracać uwagę najpilniejszą na osoby spotkane, a serce dziecięce — wskazać jej miało rodziców ojca — i matkę.
W kilka dni po tem z tą myślą Marysi, panna Tekla odkryła się Mecenasowi, który bystro spojrzał zdziwiony na Rzepczakównę, głową potrząsł i rzekł jakoś zakłopotany.
— Nie wiem. Może być. Ja nie wiem nic.
Spojrzenie rzucone na Marysię, było jakby wymówką, że się z tem wypaplała. Ale Maryś, starego Mecenasa, z którym się zupełnie oswoiła, wcale się już nie lękała.
— Widzi pan Mecenas, rzekła mu pocichu, że ja nie jestem tak głupią dzieweczką, jak się panu zdawało.
— Ale mnie się to nigdy nie zdawało — odparł Borusławski — przeciwnie, byłem zawsze przekonanym żeś pani aż nadto rozumną, i, gdybyś nie miała dobrego serca, tobym się panny Rzepczakównej obawiał.
— A zkądże pan Mecenas wie, że ja mam dobre serce? zapytała nieulękniona Marysia.
— To jej z oczów widać — rzekł Mecenas — a jam stary — i — znam się na tem.
— Jeżeli pan tak wszystko zgadujesz, zawołała dziewczyna, toś powinien wiedzieć, że ja też o pańskiem sercu trzymam wysoko — i — okrutnie pana szanuję, nawet — kocham.