Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zadora.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

o pannę Barbarę staram, nie od wczora, sześć lat temu minęło na N. Pannę Zielną, kiedym ją upodobał i poprzysiągłem, że moją musi być. Kto mi w drogę włazi, nie przepuszczę.
Trochę pomilczawszy, odezwał się Jacek:
— Ino się nie gorącuj pan, proszę. Mówmy jak należy. Pierwsza rzecz, jeszcze to niewiadomo czy ja panu w drogę włażę!
— E! bratku — zaśpiewał Wysocki. Komu wiadomo komu nie wiadomo, a ja to dobrze wiem... Otoż...
— Za pozwoleniem — przerwał Jacek. Druga rzecz w tem, jak pana nie zechce panna Barbara, to dla tego do klasztoru ma iść?!
— Ja się nie pytam chce czy nie, musi moją być! — wrzasnął Wysocki, — Niechaj się wypłacze z razu, ja w tem że szczęśliwą będzie.
— A jak serca nie ma?
— Z sercem to ja tam sobie rady dam — to moja sprawa — zawołał Wysocki. Ja to tylko powiadam asindziejowi żebyś mi w drogę nie wchodził, bo co innych spotkało to go czeka.
Jacek żeby drgnął.
— Wola Boża — rzakł — mnie, gdybym co na myśli miał, od panny nie odpędzić strachem jak wróble z prosa!
Wysocki z koniem na niego natarł.
— To się bij, psia wiaro.
— To się będziemy bili, rozbójniku jakiś — krzyknął Jacek — ale nie jak hajdamaki po nocy na gościńcu, ale jak się należy, przy druhach...
Jakoś Wysocki, choć mu ślina z ust bryzgała, pomiarkował się i zawołał:
— Tu nie ma co długo gadać; naznacz miejsce, wyrąbać się musimy.
— A no, jutro, i to rano — rzekł Jacek spokojnie — na Borsuczych jamach...
To powiedziawszy, ani zważając już na Wysockiego, konia sparł i puścił się w swą drogę.