Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zadora.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zawróćmyż się do domu — rzekła — abyś z ojcem w warcaby zagrał i rozweselił go, bo dziś ziewa strasznie, a jak ziewa to i klnie.
Zaczęli iść razem, obok siebie, a Jacek z tyłu konia prowadził, który z drzew liście osmykał po drodze.
— Co tam u państwa słychać — mówiła panna — wyszła za mąż Rejentówna?
— Nie, dotąd o swatach żadnych nie wiadomo.
— A nam tu z Kodnia doniesiono, jakoby pan Jacek się jej bardzo akomoduje.
— Kto! ja? — I rozśmiał się z całej duszy. — Juściż w Kodniu — mówił dalej — pannie Rejentównie się musi każdy, a no od tego do swatania się i konkurów daleko. Mnie też to nie w głowie.
Panna się jakoś ostro ofuknęła.
— Znasz mnie waszmość — rzekła — że u mnie co w myśli to i na języku. Młody człowiek przecie powinien o małżeństwie myśleć, bo każdy na tem kończy, a czemprędzej to lepiej.
— Któż temu przeczy, panno Łowczanko — odparł Jacek — ale nie wszystkich równo Pan Bóg rozdzielił. Kto nie ma domu ani łomu — jakże mu o żonce myśleć!
— Znaleźć sobie może przecie taką co dom będzie miała! — dodała panna.
— Taka za niego nie pójdzie — odezwał się Jacek — a choćby się i odważyła, smutne to życie dla męża gdy nie przyniosłszy nic na łasce żyć musi.
I westchnął.
— Bałamuctwo! — rezolutnie zawołała panna. — Jak się ludzie kochają, nie zważają na to co moje co twoje... Pycha to nie potrzebna koniecznie się z majątkiem chwalić.
Szedł Zadorski z głową spuszczoną, nie mówił nic.
A tu już nie było więcej nad dziesięć minut drogi do dworu, panna kroku zwalniała, jakby chciała