Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zadora.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Musieli się płacząc po cichu żegnać, aby łez ludzie nie widzieli, a gdy na koń Jacek siadał, pokłonami go, żegnać zdala jak obcego. Łzy mu się w oczach kręciły, kiedy ich zobaczy?
Mogli pomrzeć oboje, a znać by mu nie dali, aby go nie zdradzić...
Prędko popędziwszy bułanka, Jacek znalazł się w lesie, nie wiele wracając pocieszony i uspokojony. Jechał po radę jakąś, tej mu oni dać nie śmieli, matka inaczej, ojciec doradzał różnie, sam nie wiedział za kim iść.
Serce mu się tylko ściskało boleśniej gdy Mazanowskiego przypomniał i życie starych co mu byli podlegli.
Nie było ratunku nad zuchwałe kłamstwo, nad bezczelne przebojem iście w świat, i zaparcie się tych, których kochał najmocniej.
Powrócić pod bizun Mazanowskiego ani już było można nie narażając ojca, ani by potrafił skostowawszy nieco swobody.
— Stań że się wola Twoja! — mruknął do Kodnia dojeżdżając.
Jacek jeszcze konia w stajni doglądał czy można mu było siodło zdjąć, gdy już ciekawy Koniuszy zjawił się w progu.
— A co! jużeś to z powrotem? chwała Bogu! Prędzej przyjechałeś niżeś obiecywał. Gdzieżeś bywał? Dobrze ci się działo? hę?
Jacek go witał nie wesołą twarzą.
— Dziękuję panu Koniuszemu, wróciłem rychło, bom nic nie zrobił.
— O! to mi cię żal.
Rad się był coś więcej dowiedzieć Drobisz, ale Jacek zagadał o bułanym jak ot on chodzi, jakiego ma kłusa, że się nie potyka i t. p. Stary popatrzał nań i zamilkł.
— Było po co jeździć, kiedy wróciłeś z nosem na kwintę! — odezwał się po chwili. — A no, chodź na wieczerzę, albo nie, to do panny Rejentównej!