Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zadora.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy się to działo w izbie pana Łowczego, Jacek się też obudził, przyodział co żywiej i z czołem namarszczonem wielce, wyjrzawszy oknem że ranek już późny, skoczył pędem do ogrodu.
Pobiegł od razu w sam koniec, przetrząsł uliczki wszystkie, szukać się zdał kogoś nie znalazł, w końcu na ławę pod lipą siadł i zadumał się. Wielkie szczęście na które lat ośm czekał, robiło teraz na nim wrażenie takie, jakby go kto kamieniem w łeb uderzył. Twarz miał wykrzywioną, zmienioną, przelękłą.
Siedział długo, oglądał się, gdy w końcu dojrzał białej sukni. Łowczanka się zbliżała wolnym krokiem ku niemu. Wstał i poszedł też przeciw niej.
Nie było przywitania. Stanęli nieco opodal od siebie.
Panna w oczach łzy miała, ale i gniew razem.
— Cóżeś się pan namyślił? — zapytała głosem nieco dumnym patrząc mu w oczy.
— Tak jest, panno Łowczanko dobrodziejko, namyśliłem się.
— Cóż mi waćpan powiesz?
— To co i wczoraj — rzekł głosem, w którym boleść brzmiała Jacek. Podłym bym był gdybym się rodziców zapierał, i gdyby im chociaż w kościele na moim ślubie pokazać się nie było wolno...
— Upieracie się waćpan przy tem? — zapytała drżącym głosem panna.
— Stoję przy tem co mi sumienie i miłość przez Boga nakazana, dyktują — rzekł pan Jacek.
— A! tego już nadto! — krzyknęła gniewnie panna. Tego nadto! Jedź waćpan, zkądeś przybył! Adieu!
Kiwnęłą mu głową i poszła.
Jackowi łzy stanęły w oczach, wyprostował się, zaciął zęby, i poszedł do dworu. Chłopca spotkał w sieni.