Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zadora.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wód, że chłopem nie jestem — i że do twej ręki posunąć mi się godzi.
To mówiąc z za kontusza dobywał pudełko.
Łowczanka odetchnęło, zwycięzko zabłysnęły jej oczy.
— Niech będą Bogu dzięki — odezwała się — choćmy do rodziców...
Podała mu rękę do pocałowania, Jacek drżał cały.
— A! czem ja wam za to się wywdzięczę — wołał — ośm lat tłukłem się jak Marek po piekle, harując, pracując, prosząc i modląc o ten klejnot szlachecki, którego zdobyć nie było można, aż teraz. Wy, moja dobra, święta panno Barbaro, mieliście litość i cierpliwość czekać na mnie. — O! czem wam wywdzięczę...
— Już to tam o tem potem — odparła wesoło Łowczanka, a powiem wam szczerze, że ten ostatni rok najcięższym był dla mnie. Rodzice nalegali straszliwie i słuszność mieli. Gdyby jeszcze się przeciągnęło — nie poszłabym za mąż dla siebie, musiałabym dla nich!
Jacek popatrzał na nią.
— Rodzicom się też od nas wiele należy — przydała Łowczanka.
Wyrazy te głęboko utkwiły w nim, jak gdyby przez usta jej Pan Bóg mu jego obowiązek przypominał.
Więc pytania następowały jedne po drugich, a potem narady jak sobie miał postąpić Jacek z rodzicami, jak mówić z nimi. Posłuszny we wszystkiem godząc się na to co Łowczanka chciała, Jacek o jedno tylko prosił, aby już teraz wesela nie zwlekać.
Dnia tego, jak zwykle, Podsędek był w Wólce i Łowczego zabawiał, umówiono się tedy aby panna wróciła naprzód do dworu sama, a później Zadorski nadjechał i przypomniał się państwu Łowczym.
Gdy panna Barbara wracała co prędzej nazad, Jacek tym czasem chłopcu się kazał z pyłu otrzepać, około koni coś poprawić, zmarudził tak czasu kawał