Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zadora.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Po czem znowu najstaranniej ułożono i zapakowano owo szlachectwo, Jacek je w chustkę zwinął i schował.
Śmiał się stary leśnik, głowę siwą gładząc i syna ściskając, matka dumnie chodziła po chacie w boki się wziąwszy, myśląc może w duchu, że to ona wszystkiego tego dokazała, pierwszą myśl poddawszy wyszlachcenia syna.
Następny dzień cały poświęcił rodzicom Zadorski, a że gorąco było, siedzieli na przyźbie przed chatą i słuchali go opowiadającego swoje dzieje.
— A teraz — zakończył Jacek — jutro trzeba w drogę, naprzód do Kodnia staremu Koniuszemu się pokłonić, potem do Wólki, aby raz oczekiwanie się długoletnie skończyło.
I z błogosławieństwem rodziców odjechał.
W Kodniu wszystko było po staremu, ale teraz księżna tu rzadziej dojeżdżała, siadywała krócej, dwór jej się trochę rozpierzchnął, a co do niego przylgnęło, postarzało, podupadło.
Drobisz przez te lat ośm, choć się zawsze trzymał, choć też same obowiązki, których coraz mniej było, spełniał — posunął się znacznie. Chód nie był tak pewny, ociężały i plecy się przygarbiły, polowanie go tak nie nęciło, rad czasem w ciepłym kącie się zasiadywał i na nogi kawęczał. O starych czasach opowiadając powtarzał się, a nowe jakoś mu się daleko gorszemi od tamtych wydawały. Według niego ludzie, klimat, wszystko podupadało i psuło się. W dodatku jak nie na Infułazyi z księżmi, lub na zamku z oficyalistami, nie miał z kim gadać.
W rezydencyi przez większą część roku pusto było.
Jacek Zadorski o którego pobycie w Warszawie i staraniach wiedział, mocno go zawsze zajmował — tem bardziej, że z karteczek od niego odbieranych przy listach do Łowczanki, nic się dowiedzieć nie było można.