Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 02.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

księgą, czytał słów kilka i dumał. Przed nim puste stało krzesło stare, niegdyś zajmowane wieczorami przez matkę, ona już spoczywała na cmentarzu. Witke był sam i los swój przeklinał... W nim i około niego wszystko było w ruinie, on sam nie żył już, ale dźwigał życie. Nic go nie obchodziło... zdał wszystko na sługi.
Gdy wśród tego dumania kroki się na schodach słyszeć dały, nie poruszył się wcale. Drzwi potem ktoś ręką niecierpliwie wstrząsnął, szukając klamki.
Witke się nie poruszył.
Wtem z przekleństwem na ustach wpadł jak burza i wicher Constantini, stanął, popatrzył na siedzącego, który się nie poruszył nawet i zaklął straszliwie.
— No... wstawaj! król cię potrzebuje...
Zacharjasz ramionami ruszył.
— Ja nie potrzebuję króla — rzekł zimno — ty i on wzięliście mi co miałem najdroższego... trupem jestem, nie służę nikomu, robactwu się zdam chyba na pastwę.
I głowę odwrócił.
Mazotin przystąpił do niego i ręką go uderzył po ramieniu.
— Pleciesz! wszystko da się naprawić! Wstawaj... potrzeba mi kogoś do Warszawy. Ważne papiery zostały tam, przywieziesz je.
— Ani pojadę, ani przywiozę! — odparł Witke — ani o was dbam, ani się was boję... Idź sobie nowych szukać ofiar... Idź! idź.
Włoch patrzył, słuchał i uszom nie wierzył prawie.
— Co się z tobą zrobiło? — rozśmiał się z przymusem. — Tyś oszalał...
— Wolę moje szaleństwo niż wasz rozum — zamruczał Witke i, podparłszy się na łokciu, w książce się zatopił.
Constantini stał nad nim i zżymał ramionami.