Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 01.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zkąd — odparł wesoło Zacharek. — Z ciebie, matusiu! Gdybyś ty mnie po serbsku nie uczyła, a jam polskiego języka nie rozumiał posłyszawszy go, nigdy bym pewnie nie zamarzył o tem. Twoja to więc sprawa... Umiejętność twojego języka, ułatwia mi bardzo naukę polskiego, a gdy tym zawładnę, to bezemnie się obejdą, ho! ho!
Z pewną obawą, ale zarazem z uwielbieniem dla syna, matka słuchała, zjadała go oczyma.
Zacharek zbliżył się i w ramię ją pocałował.
— Matusiu — zakończył — bądź spokojną, a o tem ani słowa nikomu. Ja bez rozwagi kroku nie stąpię, za to ci ręczę.
Przez parę dni potem, pomiędzy matką a synem, prawie już o tem mowy nie było.
Pani Marta uważała, że Zacharek ciągle był bardzo czynny, kilka razy w ciągu dnia, ze sklepu na miasto wychodził, zostawiając go starszemu pomocnikowi i dłużej tam bawił niż zwykle.
Jednego wieczoru wreszcie, do komórki przy sklepie, w której Zacharek zwykł był odpoczywać i poufałych swych zapraszać gości, na kubek wina; przyprowadził z sobą, nigdy tu jeszcze nie widywanego człowieka, którego powierzchowność i strój, jako polaka zdradzały.
Starej Marcie, przed której oczyma się gość ten przesunął, często bardzo szczęśliwej w poznawaniu i ocenianiu ludzi, przybysz się nie podobał wcale.
Słusznego bardzo wzrostu, chudy i kościsty, z rękami i stopami olbrzymiemi, pomimo młodych lat — przygarbiony, z twarzą żółtą i długą, z głową śpiczastą, okrytą brunatnym, krótko postrzyżonym włosem, ubrany w suknię czarną, bez szabli u boku, gość miał wyraz twarzy jakiś przestraszony. Niewielkie jego oczki, ukradkiem biegały dokoła, starając się, aby ich nie pochwycono; w ustach krył się nśimech dziwaczny, albo raczej wykrzywienie, którego wyrazu trudno było się domyśleć. Równie łatwo mogło się