Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 01.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Na tym świecie — odezwała się wzdychając — nic darmo... My tego nic przerobimy...
— Król też August zaopatrzył się w zasób znaczny jadąc na koronację — rzekł z uśmiechem. — Radby pozyskać sobie przyjaciół i wojnie domowej zapobiedz. Nie będzie ofiar żałował na to...
Po chwili milczenia Towiańska, która już wytrzymać dłużej nie mogła, zawołała.
— Przyznaj się waszmość, czy masz jakie polecenia??
— Nie — ani rozkazów ni zleceń niemam — rzekł Witke spokojny. — Jestem mały człeczek, ale ze znaczącymi ludźmi stosunki mnie wiążą. Wiele bym uczynić mógł, choć do niczego nie jestem obowiązany... a milczeć umiem...
Kasztelanowa wstała z krzesła, obejrzała się dokoła i skinęła na Witkiego, odprowadzając go ku przyległemu gabinetowi.
— Przyznaj że mi się waszmość — powtórzyła — masz co do powiedzenia. Ja ceregielów nie lubię, u mnie co w myśli to na języku... Przecież nie zdradzę...
— Powtarzam pani kasztelanowej — odezwał się Witke — zlecenia niemam, ale królowi dobrze życzę, radbym mu pozyskać tych, od których pokój i uśmierzenie rokoszu zależy. Gotówem podjąć się zanieść, gdyby mi co zwierzono...
Towiańska skinęła głową... Niewiedzieć jaką drogą wpadła na myśl poczęstowania gościa.
— Możebyś waćpan napił się czego? — wtrąciła.
— Nie, dziękuję — rzekł Witke.
Kasztelanowa zakręciła się po pokoju.
— Ale któż waćpan jesteś?
— Ja? kupiec z Drezna...
— A zkądże ta polszczyzna?
Witke się zarumienił.
— Dawnośmy w Niemczech osiedli...
— Jak się waćpan nazywasz?