Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Z życia awanturnika.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oczów nie spuścił z ocalonego biedaka, a wytrzymawszy chwilę — rzekł.
— Mówiłeś pan, żeś dwa dni nie jadł, więc nie pora na morały i na rozprawy — chodźmy naprzód, żebyś się posilił. —
To mówiąc podał mu rękę.
Nieznajomy siedząc z wlepionemi w ziemię oczyma począł się śmiać.
— Już wszystko było gotowe... licho tu waćpana przyniosło! zawołał. — Po coś tu się znalazł? no? po co? Zabawna rzecz! Wracam jakby już z drugiego świata... chwilka jedna i byłoby się skończyło... Waćpan to wiesz jako naturalista, że śmierć przez powieszenie... bardzo prędka...
— Przepraszam — przerwał profesor, bywa rozmaicie — można się męczyć długo...
Nieznajomy spojrzał mu w oczy, wyciągnął rękę w tył i pokazał na kark...
— Nie zawsze... mówił profesor — ale wstawaj waćpan i chodź.
— Wiesz mój panie, żeś się wmięszał w fatalna historję, przynajmniéj tak kłopotliwą, jak gdybyś pode drzwiami swemi znalazł niemowlę, podrzutka... Wiesz już co mam w głowie, musisz mnie pilnować, wiesz, żem głodny, musisz mnie karmić, widzisz, żem goły, powstydzisz się z takim obszarpańcem chodzić, musisz mnie okryć — domyślasz się chorobliwego stanu duszy — będziesz obowiązany leczyć... po co ci ten kłopot.
Spojrzał na pudełko profesora.
— Nie lepiéj ci to było przejść na palcach nie przeszkadzając, rwać kwiatki, a jakby ciało dobrze ostygło — dać znać do policji, że tam jakiś wisielec dynda. — Jakiś niepraktyczny...
— Nigdym w życiu praktycznym nie był — odezwał się profesor, masz słuszność — ale chodź no co zjeść, a o tém potém...
Prawie gwałtem uchwyciwszy za rękę młodego towarzysza, podźwignął go z kłody, na któréj siedział ociężale, i zmusił iść z sobą. Nieznajomy zdjął z zie-